Aktualizacja: 12.05.2019
"Nie wierzę krytykom"
Z Eugeniuszem Dębskim rozmawia Jacek Inglot
Spotkanie z pisarzem w Fantastyka 5 (116) 1992

Kliknij aby powiększyć

- Jacek Inglot: - W ciągu ostatnich sześciu lat wydałeś dwa zbiory opowiadań i osiem powieści (cztery książki są w przygotowaniu), nie przestając pracować zawodowo. Daje to co najmniej dwie książki rocznie. Jak to w ogóle możliwe?

- Eugeniusz Dębski: - Po wydaniu pierwszego zbioru opowiadań, gdy przekonałem się, że nie jestem jednak grafomanem, zacząłem pisać bardzo intensywnie. I chyba trochę się zachłysnąłem tą "radością tworzenia". Przelewanie na papier obmyślanego już pomysłu trwa u mnie dosyć krótko. Oczywiście, przedtem żyję z nim miesiącami, sporządzam notatki, notuję fragmenty dialogów i elementy scenografii itp., po czym pewnego dnia osiągam stan nasycenia i zasiadam do przelewania. Rekordem będzie tu jedna z przygód Owena Yeatsa, napisana w pięćdziesiąt dni. Przez dwa lata pisałem po dwie , trzy powieści rocznie. Teraz to tempo trochę spadło.

- Tak czy owak daje Ci to pod względem liczby napisanych książek bodaj pierwsze miejsce w Polsce.

- Lem na pewno ma więcej, Zajdel - i albo Sawaszkiewicz, albo ja. Łącznie z nie wydanymi powieściami chyba jednak Sawaszkiewicza wyprzedzam.

- Krążyła w związku z tym plotka, iż pogubiłeś się w mnogości własnych dzieł i wydawnictw, gdzie je złożyłeś więc wynająłeś emerytowanego milicjanta, by prywatny detektyw wytropił je i zidentyfikował.

- Faktem jest, że w pewnym momencie musiałem stracić kilka tygodni, aby się doszukać, co, gdzie i kiedy wydałem. Dalej mam z tym problemy.

- Uchodzisz za najwybitniejszego przedstawiciela komercyjnego skrzydła SF. Kim jest właściwie pisarz komercyjny?

- Definicje to sprawa krytyków. Fantastyka według mnie powinna być gatunkiem - w dobrym tego słowa znaczeniu - rozrywkowym. Jestem przeciwny nadawaniu jej innej rangi, np. kreującej świat, człowieka czy nasycania problemami egzystencjalnymi. SF najczęściej nie jest w stanie udźwignąć podobnej tematyki. Komercyjność to dla mnie profesjonalizm, anegdota i warsztat, co w sumie dostarcza rozrywki - cała literatura dostarcza rozrywki, sądzę, że szeroko pojętą rozrywką jest też czytanie Dostojewskiego, Tołstoja, Kafki i Hemingwaya. Najważniejszym zadaniem fantastyki jest dostarczanie chwili wytchnienia, więc irytują mnie zarzuty, że tworzę tylko literaturę rozrywkową. Słówko "tylko" jest pewną obrazą, bo jeśli pisze się powieść, która na trzy - cztery godziny absorbuje czytelnika, to jest równoważne np. emisji dwóch filmów, przy których pracuje przecież duża grupa ludzi. Jeśli na te trzy - cztery godziny sam Dębski kimś owładnie, to jest to niewątpliwy sukces.

- Po co właściwie piszesz książki: dla pieniędzy, dla sławy, dla zabawy czytelnika?

- Po pierwsze, aby się "wygadać" - wielką przyjemność sprawia mi wymyślanie fabuł czy anegdot. Najczęściej są to pomysły już nieco zużyte, ale staram się je odświeżyć i opakować atrakcyjnie. Niewątpliwie jestem jednostką próżną, stąd nie można wykluczyć żądzy sławy i popularności, aczkolwiek niewiele jej zażywam. Pieniądze nie są zbyt rewelacyjne - po ośmiu wydanych powieściach nie stać mnie na samochód klasy np. hyundaya.

- Pozycja polskiej książki uległa zachwianiu na skutek konkurencji autorów zachodnich, których wydawnictwa tłuką w masowych nakładach - polska książka dzieli los reszty krajowych produktów. Czy czujesz się tą sytuacją zagrożony?

- Jest to sytuacja niedobra, ale była do przewidzenia. Rynek musiał się zachłysnąć rzeczami, których przedtem nie było: pistacjowymi orzeszkami, samochodami, tajlandzkimi ciuchami oraz niedostępnymi do tej pory książkami. Złe jest to, że o wysokości nakładu decydują nie wyrobieni czytelnicy, tylko jakaś bliżej nieokreślona "masa nabywcza". Podejrzewam, iż może dojść do tego, co na Zachodzie: większość książek wyrzuca się bez czytania. Wielu nie kupuje polskich autorów, bo na czymś się sparzyli, a inni ponieważ uważają, że wszystko co zachodnie musi być lepsze, książki również.

- Niektórzy z polskich autorów komercyjnej SF przybierają anglosaskie pseudonimy, co ja osobiście uważam za żenujące oszustwo. Co sądzisz o tego rodzaju postawie?

- Przesada w tego rodzaju praktykach nie jest dobra, ale robiących te numery autorów raczej rozgrzeszam - zwykle to wydawnictwo życzy sobie brzękliwego pseudonimu. Najczęściej są to firmy bez środków na kilka książek, muszą walczyć o natychmiastowy zwrot pieniędzy. Teraz zysk jest podstawą ideologii, strategii i taktyki działania. Każdy "numer" jest usprawiedliwiony, o ile daje firmie szansę przetrwania. Zauważ, ile oficyn wypięło się na Polaków. Reszta, jeśli chce nas jakoś wydawać, musi walczyć z powszechną, raczej negatywną opinią.

- Na okładce ostatnio wydanego tomu przygód Owena Yeatsa w miejscu autora widnieje jego nazwisko.

- Jest to drugi chronologicznie tom przygód Yeatsa - "Ludzie z tamtej strony czasu". Czytelnicy zauważyli już, że Yeats zaczął sam spisywać swoje przypadki. W szóstym tomie jest wytłumaczone, dlaczego to jego książka, a nie Dębskiego, pojawia się u niego prawnuk Dębskiego, który wyjaśnia, że te książki Owena zostały już wcześniej napisane... Podejrzewam, że wydawca - CIA - Books - opacznie zrozumiał całą intrygę. Kiedy w folderze wydawnictwa zobaczyłem, że "Ludzie z tamtej strony czasu" mają za autora nie Dębskiego, a Yeatsa zadzwoniłem do wydawnictwa z protestem. Okazało się, iż uznało ono, że udzieliłem dyspensy na taki zabieg. Książka była już w druku i nie dało się nic zmienić.

- Miała być to zatem taka autotematyczna zabawa?

- Tak. Szósty tom, zamykający, miał być od początku autorstwa Yeatsa, który sam spisuje swoje przygody i wydaje pod swoim nazwiskiem. Wydawca źle pojął moje intencje - być może nie dość jasno je określiłem. Ale sam cykl chyba się podoba - znam kilka osób, które zabrały się do czytania całości po kupieniu czwartego tomu. Tym, którym serial się nie spodobał, przyrzekam, że tom szósty będzie naprawdę ostatni.

- Co sądzisz o krytykach?

- W pełni podzielam opinię Woody Allena, którą wypowiedział jeden z jego bohaterów (brytyjski pisarz Maugham): "Nie trzeba brać krytyki poważnie. Moje pierwsze opowiadanie pewien znany krytyk doszczętnie skopał. Ja dumałem, dumałem i chciałem człowieka otruć. Potem pewnego dnia przeczytałem jeszcze raz opowiadanie i stwierdziłem, że miał rację. Ono było płytkie i źle zbudowane. Nigdy nie zapomniałem o tym przypadku i po latach gdy niemiecka Luftwaffe bombardowała Londyn, oświetliłem dom tego krytyka."

- Aż tak?

- Lubię krytyków jako ludzi, zwłaszcza tych znanych mi osobiście, natomiast ich krytyka zupełnie do mnie nie dociera. Bo jeśli np. Marek Oramus pisze (o opowiadaniu "Ostatni statek z planety Ziemia" - antologia "Wizje alternatywne"), że temat go nie rusza, ponieważ zna go, a i Dębski również, tylko z filmów - chodziło o przesyt dobrobytem - jest to trochę nie tak. Weźmy na przykład temat AIDS, którego mam nadzieję, Oramus również nie zna z autopsji - czy to oznacza, że mamy o tym nie pisać?* Cała fantastyka zasadza się na rzeczach nierealnych - jeśli założymy, iż nie będziemy pisać o rzeczach, których nie znamy, to przejdziemy wprost do powieści realistycznych współczesnych i skończymy z fantastyką. Wadą krytyki jest to, że często goni za sympatycznymi sformułowaniami - krytycy wyżywają się w uszczypliwościach i ładnych stylistycznie zdankach, którymi dowalają autorom, powodując się swoim chciejstwem.
Rzadko natomiast krytyka zajmuje się stroną komercyjną utworu - czy jest dobry pomysł, postacie, akcja itd. Zwykle traktuje się to szablonowo: pomysł znam (a jak wspomniałem, o nowe pomysły coraz trudniej i z tym się trzeba pogodzić), dalej: postacie schematyczne, wiedziałem, co będzie na końcu, czyli mi się nie podobało. Można i tak - ale czy naprawdę zażywamy jakichś potwornie egzystencjonalnych dreszczy czytając np. Vonneguta? Oczywiście, czytam go z przyjemnością, ale nie widzę tam specjalnie odkrywczych rzeczy. On uświadamia pewne sprawy, ale niczego nowego nie odkrywa. Ja w ogóle twierdzę, że nie ma nic do odkrycia. W ciągu tych kilku tysięcy lat zajmowania się sobą człowiek odkrył wszystko, co było w człowieku do odkrycia. Dlatego też głębi psychologicznej w literaturze współczesnej raczej nie ma. Jeśli jest, to pozorna, symulowana przez formę. W fantastyce nie ma jej wcale i należy się z tego cieszyć. Krytycy oczywiście twierdzą, że jest lub ma być odwrotnie, ale - wybacz - zupełnie im nie wierzę. Są to dla mnie ludzie całkowicie niewiarygodni, przekonani o swojej absolutnej wszechwiedzy. Nie wierzę krytykom - tak mogłoby brzmieć moje pisarskie credo.

- Uważasz zatem, że literatura (fantastyczna i nie tylko) może czuć się zwolniona z tradycyjnych pytań np. o sens życia?

- Jestem typem tolerancyjnym i jeśli istnieje tzw. zapotrzebowanie na jakikolwiek nurt w literaturze - to niech istnieje. Nie wolno nikomu ex cathedra decydować o wartości i potrzebie publikacji tego czy owego. A w fantastyce, gatunku w sposób oczywisty rozrywkowym, najważniejsza jest sprawa proporcji. Najlepsza moim zdaniem powieść Zajdla "Limes inferior", której przypisuje się rozmaite podteksty społeczne i polityczne, miała na tyle atrakcyjną fabułę, że zdołała unieść wszystkie te ważne pytania, nic nie tracąc na swej czytelniczej atrakcyjności. Proza Strugackich również była nasycona pytaniami o poważne sprawy, miała jednak taką formę że można było książkę z przyjemnością przeczytać a dopiero potem ewentualnie nad nią się zastanowić. Natomiast np. w "Ślimaku na zboczu" zwłaszcza w części "Las", która z pewnością zachwyciła krytyków, nie zachwycała czytelnika. Nastąpiło tam oczywiste zachwianie proporcji i rzecz stała się hermetyczna, zrozumiała tylko dla autorów.

- Też jestem zwolennikiem równowagi między formą i treścią. Ale w twórczości twojej i innych autorów komercyjnych tej równowagi nie widać - tam jest tylko forma i akcja.

- Moim zdaniem literatura (i w ogóle sztuka) oddziałuje na odbiorcę tylko w momencie kontaktu i chwile potem. Nie słyszałem o takim przypadku, aby jakiś bandzior przeczytał wzruszającą opowieść o, dajmy na to, dziewczynce za zapałkami i przez to się poprawił.

- To jest program literatury dydaktycznej, która się przeżyła - ale nie przeżyła się moralność. Czy można pozbawiać literaturę funkcji moralnej, możliwości budowania pewnych wzorców, które przez jednych będą oczywiście odrzucone, ale przez innych przyjęte?

- Może nie budowania, co przypominania tych, które już istnieją. Nie potrafię podać nazwiska filozofa, intelektualisty czy myśliciela, który by ostatnio coś nowego o człowieku powiedział. Czytałem niedawno tom opowiadań Szałamowa, który spędził kilkadziesiąt lat na Syberii w sowieckich łagrach - zaczyna on od stwierdzenia, że nie wierzy w absolutnie żadną moc uzdrawiania literatury. Mówi to człowiek, który widział na własne oczy kilka tysięcy ludzkich tragedii. Podzielam jego zdanie - moralizowanie na siłę jest chybione. Ale, oczywiście, nie ustawajmy w wysiłkach. Dlatego zawsze w moich powieściach dobro zwycięża, a zło ginie. Jest to oczywiście trochę naiwne, ale czytelnik tak lubi (zasada happy endu), no i jakieś wzorce moralne z tego wynikają. I jeszcze jedna uwaga: ci, co zarzucają komercyjnej literaturze wszystko, co zarzucić się da, niech przeanalizują fenomen Myszki Miki, której filmy żadnych treści nie niosą, a mają miliardy widzów.

- Masz w dorobku jedną powieść fantasy, "Śmierć magów z Yara", która została różnie przyjęta, mnie się nawet podobała. Czy w związku z tym - jako człowiek znający ten gatunek - nie obawiasz się, że przeżywająca w tej chwili gwałtowny okres popularności fantasy nie zagrozi typowej literaturze fantastyczno - sensacyjnej, który reprezentuje twój serial o Owenie Yeatsie?

- "Śmierć magów z Yara" nie jest klasyczną powieścią fantasy, ma wyraźne odnośniki i scenografię. Będąc autorem komercyjnym czy galanteryjnym (w dobrym znaczeniu tego słowa), usiłowałem być na bieżąco z różnymi modami. Gdy Polska zaczęła się zachłystywać różnymi pozycjami z tego nurtu, to szybko napisałem swoją. Trochę się niestety odleżała w wydawnictwie i w efekcie spóźniła. Zachłystujemy się fantasy, bo u nas tego nie było, poza tym w naszym kręgu kulturowym brakuje legend z dzieciństwa i młodości. Przeskakiwaliśmy po prostu z bajek o Czerwonym Kapturku od razu do "Łyska z pokładu Idy". Dla autorów jest to furtka, droga ucieczki od braku pomysłów na kosmiczną, klasyczną SF. Świat fantasty otwiera nowe możliwości i to niewątpliwie zachęca autorów. Ale już w tej chwili widać, że koło się zamyka - są to historie coraz bardziej wtórne, suche i przykurzone. Myślę, że albo się odkryje coś nowego, jakiś mały nurcik dotąd nie eksploatowany, w który się wszyscy rzucą, albo nastąpi powrót do hard SF. W pewnym sensie przypisuję sobie "odkrycie" dla polskiego czytelnika tego typu powieści sensacyjno - fantastycznej. Oprócz "Pozytronowego detektywa" na dobrą sprawę tego rodzaju pozycji nie wydawano. Jest to jakby moja własna nisza ekologiczna, którą sam odkryłem i sam wypełniłem. Czas przejść do czegoś nowego.

- Powiedz, o czym będą te powieści napisane, a jeszcze nie opublikowane?

- "Krótki lot motyla bojowego" jest powieścią fantastyczną o wojnie telepatów z wyraźnym wątkiem sensacyjnym , z zagadką do rozwiązania. Jest tam zbrodnia, jest i kara. "Piekło dobrej magii" w zamyśle miało być łagodną, stonowaną powieścią o życiu współczesnego człowieka, przerzuconego do innego, dosyć dziwnego świata. Sporo magii (tej dobrej), zero smoków - sądzę, że gdybym ją opublikował pod pseudonimem, byłyby trudności z odkryciem prawdziwego autora. Po zakończeniu cyklu o Owenie mam zamiar zabrać się za rzecz, która będzie chyba dziełem mojego życia - tak mi się przynajmniej w tej chwili wydaje. Sądzę, że jest szansa na powieść, jakiej nikt jeszcze nie napisał. Będzie miała zupełnie odmienną strukturę, powinno się to znakomicie czytać i jednocześnie być czymś innym. Czy tym razem zaspokoję żądzę głębi krytyków i jednocześnie wymagania czytelników - nie wiem, ale obiecuję dołożyć starań.

- A co z formami krótszymi?

- Zarzuciłem jakiś czas temu pisanie opowiadań, ponieważ nie bardzo było gdzie je publikować - trudno mi zaspokoić gusta redaktorów "Fantastyki" i "Fenixa".

- Horacy napisał o swojej twórczości "Non onmis moriar", nie wszystek umrę. Czy twoje pisarstwo przetrwa próbę czasu, czy za dziesięć, dwadzieścia lat będziesz nadal czytany?

- Myślę, że nie wejdę do historii literatury polskiej, tym bardziej europejskiej czy światowej. Być może - i do tego dążę - wejdę do jakiejś encyklopedii pod hasłem "najpłodniejsi autorzy". Najbardziej urządzałaby mnie sytuacja, gdyby wydawcy leżeli na moich schodach błagając o kolejną nową rzec, krytycy piali za każdym razem o odświeżaniu gatunku, o odnowie i czym tam jeszcze, a czytelnicy wyrywali w księgarniach książki razem z półkami, ale wygląda na to, że wszystkich koniecznych ku temu warunków nie spełniam. Zadowalam się na razie pochlebnymi opiniami czytelników, nawet tych, których krytycy nazywają "niewyrobionymi". Oni wszyscy, wyrobieni i nie - są najważniejsi.

Rozmawiał Jacek Inglot

* Dębski udaje, że mnie nie zrozumiał. Dobrobyt nie jest naszym problemem; AIDS, niestety, tak. (przyp. Marka Oramusa)