Aktualizacja: 12.05.2019
"Myślę jak dinozaur"
Fenix 9 (88) 1999

Kliknij aby powiększyć

Jakiś czas temu naszła mnie ochota na wieszczenie. Prorokowanie jest miłe i nobilitujące, oczywiście - prorokowanie skuteczne. Trafione. Mnie się niemal nigdy nie udawało utrafiać ze swymi proroctwami, co wcale nie odebrało mi na prekognicję ochoty. To tak, jak z otwartym zębem - wiemy, że dotknięciem językiem tego czegoś, co wypełnia ząb, miazgi jakiejś czy innego czegoś, cholernie boli, ale co jakiś czas wsadzamy tam ostrożnie koniuszek języka i przeszywa nas cierpienia i konstatacja: boli, cholera!

Mnie się nie udało nic wyprorokować, może z wyjątkiem zniknięcia radzieckiej musztardy. Przepowiedziałem, przepełniony polskim doświadczeniem, że zniknie i stało się: "Russkaja gorczica", szatańsko mocna i dobra - kaputt!

Może to dobrze, że nic mi się nie sprawdza - w końcu przepowiadałem ważne sprawy, prorokowałem, że Nicość wciągnie fantasy, że nastąpił jej kres, że dokonała samozjedzenia, autodafood, że tak powiem, że już nic i niemal nikt. I co? Nic, na szczęście dla miłośników tego sortu.

Przepowiadałem prywatnie i medialnie upadek polskiej fantastyki, przepowiadałem - gdy pierwsze zawiodło - jej rozwój, i co - guza! Nic!

Czyli moja prekognicja, moje prorokowanie, wieszczenie, mój kassandryzm - psu na budę. Nikomu nie szkodzi, niczemu nie pomaga. Chyba że - taki Dickowski - wariant: co wieszczę, to się nie spełnia, choć tak miało być. W tym wariancie moje gadanie miałoby moc sprawczą.

Miłe to.

Wieszcząc upadek fantasy przepowiadałem jednocześnie rozkwit SF, albo innego gatunku, tak na wszelki wypadek, gdyby rozkwit SF nie wyszedł. No i minął rok, nasz wspaniały klubowy bibliotekarz (pozdrawiam, Heniu!) przyniósł dość opasły tom, "To, co najlepsze w SF" , na widok którego zadygotały mi ręce i schłodziły się trzewia, choć nie sprawiła tego okładka. Potem przeczytałem przedmowę do wydania angielskiego "Science Fiction żyje i ma się dobrze". Oj tak, pomyślałem. Tak trzymać! Ja - za!

Cóż mnie tak ucieszyło? A no - antologia najlepszych opowiadań SF, tom pierwszy. Gdyby czytał mnie Wydawca i obawiał się, że moje słowa położą nakład, śpieszę zapewnić - ogólnie cieszy mnie i raduje. A szczegóły?

Dawid G.Hartwell dokonuje krótkiej analizy stanu wydawniczego i miejsca na rynku starszego brata fantasy, i z przedmowy wynika, że nie jest źle. "... Science Fiction żyje - powiada redaktor - rozwija się i wciąż powstaje w niej mnóstwo znakomitych różnorodnych tekstów". Chodzi Hartwellowi o rok 1995, był to, podobno, wspaniały rok dla SF. Czytałem przedmowę z zapartym tchem, kiwając głową i dogadując: "Ta jest! Słusznie. Racja, nie zginęła i nie zginie... Oj tak!".

Popatrzmy na spis treści, na galerię nazwisk. Silvelberg, Haldeman, Le Guin, Zelazny, Kress, Wolfe i jeszcze dziewięciu znaczących, których tu nie wymienię, tylko dlatego, żeby zrobić przyjemność pierwszej piątce. Żaden tom, pokłosie Nebuli czy Huga nie zbiorą takiej listy honorariów, może antologia "Playboya" albo "Hustlera" (jeśli już taka jest). W każdym razie - zatarłem dłonie, przetarłem okulary i syknąłem kapslem.

Od razu powiem, wiem, że stepujecie z niecierpliwości - warto! Pierwsze opowiadanie - Nobel! James Patrick Kelly "Myśleć jak dinoazury" - bomba. Redaktor tomu skromnie powiada: "Dla niektórych czytelników będzie to najlepsze opowiadanie roku". Nie wiem - dostało jakąś nagrodę czy nie, jeśli nie - merde są warte owe nagrody! Opowiadanie zwarte, treściowe, napisane znakomicie, przemyślane, a przetłumaczone - super, Rafał Wilkoński is OK! Nie opowiem, rzecz jasna, treści, ale zapewniam - już tylko dla tego tekstu warto sięgnąć po książkę. W każdym razie dla mnie odkrycie i lekki elektryczny szok, jak przy niezręcznej, ŕ la Dębski, wymianie wtyczki, jak przy czytaniu "Piaseczników" G. Martina.

Takie ustawienie tekstów ma swoje zalety, ale ma i wady... Podniecony dinozaurami rzuciłem się na resztę, i... blado.

Zresztą sam redaktor chyba czuł, że tak naprawdę to w jednym roku powstaje - w dowolnym dziale literatury - jedno wspaniałe opowiadanie, jedna powieść, jedno słuchowisko. Dlatego w notkach do tekstów starał się pochwalić, co się dało w danym tekście, a gdy czytałem: "...Wizje autora, oparte na podłożu naukowym...", ""...Bazę stanowią bliskie autorce problemy ze świata nauki..." przechodziły mnie ciarki niedobrych przeczuć. I - niestety - kilka razy słowem się stało: jak niegdyś do SF zapisało się trochę ludzi, to znaczy - naukowców, którzy uważają, że mając naukową wizję-pomysł, są już w stanie napisać coś ciekawego. Nie dziwię się tym sprzed czterdziestu lat - ekscytowali się każdym wynalazkiem, bo i było czym. Stąd, jak pamiętam, w pewne powieści jeden kosmonauta tłumaczył drugiemu na szesnastu stronach zasadę działania telewizora - kto, pytam, na Big Bena i Big Bang!, wziął tego durnia w kosmos?! Ale to były stare czasy, czasy prezentacji, promocji powiedzielibyśmy dziś, dokonań techniki i nauki, szczególnie, że słusznej i ludowej, natomiast teraz? Byle telewizyjny program naukowy i paranaukowy oferuje oszałamiające barwne animacje i symulacje i pisanie opowiadań, których jądrem jest mutujący wirus, z którym nie radzi sobie współczesna nauka jest strzałem w plecy SF!

Niestety, w tomie jest sporo tekstów, które prócz wartości poznawczych, na pewno ciekawych dla zawodowców, nie mają niczego specjalnego do zaoferowania, jakby antologia szykowana była bardziej dla techników niż humanistów. Opowiadania Baxtera, Benforda i Bartona (to "B" na początku to zbieżność, czy też należy do autorów na "B"podchodzić jak do zawszonego jeża?) - słabe, młodotechnikowskie, ale, oczywiście, spóźnione. Patrzcie: Le Guin - bla-bla o płci i zanikaniu fiutków i ostrym bólu sutków... Kto już trochę czytał U L-G wie i posmakował, ale się czyta. Nancy Kres - fatalna! Zresztą zawsze uważałem jej sukces, przynajmniej w Polsce, za niewytłumaczalny fenomen (podobny do polskiego wielbienia beznajdziejnego Whartona); Nancy serwuje paranaukowe duperele z wyraźną skłonnością do samogłaskania bliskiego już niemal grzechowi Onana.

Zostało jednak sporo. Został Sheckley z swoim starym dobrym stylu, został Zelazny, został Wolfe... Tego ostatniego mi najbardziej żal, ponieważ świetnie wykonany literacko materiał wypełnił psychologicznie fatalnym zagraniem. Aż mnie świerzbi uszczegółowić, ale nie będę psuł przyjemności czytania, zresztą - może tylko mnie to dręczy.

No i co wynika z lektury tej pozycji? Że SF żyje! Że ma się, jako i wcześniej miała, - normalnie. Zresztą - jak w każdej dziedzinie, można wziąć i spieprzyć, można wziąć i zrobić cacuszko. Co to - nie ma klęsk w fantasy? W Space Operze? W RPG? Najważniejszy wniosek z lektury to te, że nie cały świat zwariował na punkcie magii i miecza, kryształu i kamienia, muślinu i skóry, łuski i szponów. Chyba, po prostu, jest jedno i drugie, i trzecie...

Zawsze powstawało niewiele tych świetnych kawałków; gdy nie czerpaliśmy z zasobów przez kilkanaście lat, to wydawało się nam, że jest tego fura. Nie ma aż tyle, ale jest tyle, że warto nadal kochać SF i trzymać za nią kciuki. Raz do roku można przyczaić i przeczytać.

Jesienią ma wyjść kolejny tom "Tego, co najlepsze w SF".

Przeczytam!

P.S. Zainteresowani zawiązkami Asocjacji Polskich Pisarzy - Fantastów - łączcie się: www.srebrnyglob.pl