Aktualizacja: 25.04.2025
Eugeniusz Dębski
"Morderca liczb pierwszych"
Prefabula...
 
Pochylił się, przyłożył wydłużoną o tłumik lufę beretty do karku Latynosa. Latynosa? Bałkana. Turasa.
Wszystko jedno.
Przytknięty do skóry na karku wylot lufy najpierw zadrżał, potem już tylko parzył ofiarę chłodem i paraliżował przerażeniem. To było widoczne i, kurwa, podniecające i takie... napawające dumą i mocą...
Klęczący teraz alfons, jeszcze chwilę temu taki ważny, odważny i butny, bezlitosny i chamski, zwyczajny gnój i bydlak, nagle poczuł, w ułamku sekundy, że jego egzystencja wisi na drżącej i wątłej pajęczej nici. Był, w końcu, oblatany w życiu na ulicy, od razu skojarzył co się dzieje, dodał dwa do dwóch i otrzymał, co miał otrzymać: wystarczy, że się poruszy a pocisk przebije kark, przenicuje szyję, rozszarpie krtań, grdykę, tkankę, skórę. Wszystko na swojej drodze. Co oznacza koniec. Wszyst-kiego-go. To, że wpije się w ciało kobiety, nad którą się pochylał, dziewczyny właściwie, wcale go nie obchodziło, ale własną szyję kochał, no i miał na niej gruby łańcuch, złoty łańcuch rowerowy, kurewsko kosztowny, bo przecież niewiele pomniejszony w stosunku do oryginału ze stali!
Znieruchomiał natychmiast, skamieniał. Uniesiona do kolejnego ciosu w twarz dziewczyny pięść zawisła na wysokości barku, palce lewej dłoni wolno wyprostowały się i uwolniły naddartą bluzkę prostytutki. Nie bardzo, pobita niemal do nieprzytomności, wiedziała, co się dzieje. Ale instynkt podpowiedział jej, że skoro czuje się wolna, to musi z tej wolności skorzystać, więc przewinęła się, przeturlała, coś tam zobaczyła, czego widzieć nie chciała i obawiając się, że za dużo zobaczyła mimo pobitych opuchniętych i prawie całkowicie przesłaniających oczy powiek, przeturlała się jeszcze dwa razy po piasku pod palmą, poderwała i nie wydawszy ani ułamka decybela dźwięku ruszyła przed siebie. Najpierw kilka kroków podpierając się rękami, potem wyprostowała i już w pozycji homo sapiens – runęła do przodu, w mrok. Na granicy widzialności zatrzymała się i stała kołysząc, jakby na wietrze, ale raczej usiłując zapanować nad bólem.
Latynos, pozbawiony podparcia, w niewygodnym teraz zgięciu zakołysał się.
Torren myślał gorączkowo.
Walnąć skurwysyna w łeb? Przestrzelić nogi? Nie, narobi wrzasku, kto wie ilu compadre sączy tequilę w barze? Ale co - zostawić tego bydlaka bez kary? Zostawić bez kary to zwierzę, które z taką radością wbijało piąchy w szczupłą drżącą Mulatkę, sycząc do niej jakieś chyba hiszpańskie przekleństwa? Kiedy w końcu powalił ją na ziemię kolejnym strasznym sierpowym nie chciało mu się nawet schylić, żeby ją bić; po prostu wymierzył jej serię kopniaków, starając się trafiać w brzuch i piersi, żeby palce jego stóp w miękkich mokasynach nie obiły się o twarde kości nóg, na przykład. Potem przymierzył się do kilku ciosów w twarz, szarpnięciem za bluzkę - zaterkotał pruty ścieg i to był najgłośniejszy dźwięk w najbliższej okolicy - ustawił sobie dziewczynę i wziął zamach do nokautującego uderzenia.
I to wszystko z uśmiechem kanalii na pysku, z radością w oczach, niczym ujarany kibic na dobrej napierdalance w klatce. Popiskujący z podniecenia po każdym kopniaku...
Kiedy to on kopał, oczywiście.
Torren też poczuł nagle dzikie podniecenie, zniewalającą i powalającą żądzę wymierzenia sprawiedliwości. Zaczerpnął powietrza przez szeroko otwarte usta.
- Ty padalcu! - wycedził. Czuł, że nie ma sensu perorować, trzeba kopnąć go w krocze, wybić zęby lufą, uderzyć w głowę kolbą beretty. - Tylko drgnij, a będzie to ostatni twój ruch!
Słyszy sam, że jego głos drży, że dygoce mu z wściekłości cała głowa, jakby kiepsko osadzona na jakichś wyrobionych kulowych łożyskach.
Alfons zamiera.
Torren wychyla trochę głowę i mówi do chwiejnie trwającej na granicy nocy i mało świadomie patrzącej na niego dziewczyny:
- Spieprzaj stąd i rusz głową, nie dupą. Drugi raz już ci nikt nie pomoże!
 Dziewczyna błyskawicznie odwraca się, podrywa i nie oglądając chwiejnie biegnie w stronę przeciwną do straży pożarnej. Po kilkunastu krokach znika za kępą jakiegoś ziela, nie słychać, oczywiście, odgłosu jej stóp, nie miała żadnych butów. Po kilku sekundach dobiega ich tylko jęk, przerażający w swoim bólu, gasnący i cichnący natychmiast.
- No... czego? - jęknął alfons. - Obroniłeś ją, ale co dalej, i po co? - Chwilę milczy, kiwając się całym ciałem, mimo że ma cztery punkty podparcia. - Hej... - jęczy po chwili. - To nic takiego... to gówno takie... nic nie umie, nie pracu...
Jay uświadomił sobie, że za długo to trwa, jego niezdecydowanie już dało wyraźny sygnał Latynosowi: nic z tego nie będzie. Skończy się na obszczanych spodniach i bliźnie na ego.
- A ty jesteś przykładny pracuś, co? - Torren gorączkowo zastanawiał się co teraz ma zrobić. Może jednak walnąć Vojina lufą? A czy to nie uszkodzi tłumika? Kolbą lepiej! Przez trzy sekundy obmyśla plan: przekłada kolbę w lewą dłoń, łapie za tłumik i wali kolbą w czachę tego skurwysyna. Ale Vojin psuje cały plan - lekko przekręcił głowę, jakby chciał popatrzyć na tego, kto go trzyma na muszce. Torren uznał, że nie ma możliwości i czasu na przekładanie broni i przymierzanie się, nigdy czegoś takiego nie robił, zero doświadczenia, więc lekko unosi pistolet i wali lufą w czaszkę. Końcówka lufy przeorała skórę, od razu pojawiła się krew, widoczna nawet w fałszującym kolory świetle księżyca. Alfons jęknął. Torren widzi, że na jego starannie wyprasowanych jasnych chinolach poniżej krocza pojawia się ciemna plama.
Serce zaczyna mu bić mocniej. Teraz, nagle, czuje się dobrze, świetnie. Panuje nad tym śmieciem, ma nad nim władzę. Może zrobić co chce, ale w tym problem: czego chce? Skopie go i co dalej? Gnojek wyleczy się, wstawi złote zęby i ruszy w obchód, żeby zabrać jakimś ćwierkającym po jugolsku dziewczynom cały urobek z kilkunastu dni, zwrócić sobie nakłady na stomatologa i jeszcze wyładuje na nich swoją frustrę. Jay rozumiał, że nie weźmie od niego przysięgi, że już nigdy, nikogo, w żaden sposób?..
Słyszy swój przyspieszony oddech, czuje tętno wybijające w skroniach szaleńczy rapowy rytm.
Nie, bicie nie ma sensu, tego śmiecia to nie reedukuje, nie pożałuje swoich czynów, nie poprawi się. Będzie nadal wrzodem na ciele społeczeństwa, i jeszcze... Torren widzi na szyi mężczyzny łańcuch, pewnie na piersi pod koszulką wisi na nim potężny krzyż z Chrystusem, co daje temu skurwielowi moc do swoich zboczeń: kocham Chrystusa, on kocha mnie, on mi wybaczy, więc mogę...
- No co, gościu? - odzywa się pewniejszym głosem Vojin.
Jakby wyczuł brak determinacji napastnika, jakby nabrał pewności, że ten się nie odważy. Podparł się dłońmi o trawę i lekko uniósł ciało.
Napiera na wylot tłumika.
I jakby tym wywołuje reakcję: beretta podryguje w dłoni Torrena. Tylko raz. Taki miły ruch, kwitujący strzał. Cholernie głośny, w tej nocnej ciszy - wywołujący raptowny podskok serca.
Trzask!
Skurwiel wali się na pysk z przekrzywioną głową.
I nic więcej. Świat drgnął i zmienił się tylko tu, tylko przez układ tego ciała, jego życie, a właściwie to już jego brak.
A przecież jedynie drgnął palec na spuście, drgnął krótko, to było takie... mięśniowe warknięcie, krótki skurcz. Normalnie to  mały ruch palca, może wystarczający do starcia kropelki soku z blatu szklanego stolika, ruch bez znaczenia, to znaczy - byłby bez znaczenia, coś jak próba zdrapania małego strupka z wierzchu dłoni, i gdyby palec nie spoczywał na spuście... Dość czułym.
Pocisk prawie bezgłośnie opuścił lufę, gazy zakotłowały i uspokoiły się w tłumiku. Łańcuch podskoczył, a głowa Latynosa poderwała się do góry, gdy kula przełamała stabilne połączenie czaszki z korpusem, przedarła się przez przestrzeń między kręgiem pierwszym, dźwigaczem-atlasem i drugim, szczytowym-axisem, dokonując nieodwracalnego spustoszenia w tym odcinku rdzenia kręgowego. Latynos nie poczuł, nie usłyszał już niczego, nie uświadomił sobie, że nie żyje, gdy uderzał twarzą w połyskujący krwią i strzępkami tkanki piasek, w który wbił się pocisk beretty.
Potem był trawnik.
Torren chwilę wpatrywał się w leżącego nieruchomo tak obrzydliwego chwilę temu człowieka, tak łatwo ukaranego za swoje obrzydliwe życie. Nie miał cienia skrupułu, co najwyżej błysnęła myśl, że nie może dać się za to ukarać, bo prawo, nie reagujące na plugawe życie Latynosa i na krzywdy przez niego wyrządzane, natychmiast otrząsa się z letargu i reaguje żywiołowo, gdy tylko uda się komuś udowodnić samowolne wymierzenie sprawiedliwości, ukaranie obrzydliwego strzępu ludzkiego, plugawego bydlaka, bez którego Ziemia poczuje się odrobinę lepiej. Prawo zarezerwowało dla siebie wymierzanie sprawiedliwości, a to że czyni to niezadawalająco skutecznie i szokująco wolno nikogo nie obchodzi. Prawa zwłaszcza.
 



Hosting: NETinstal - Internet i telekomunikacja